„Jesteś lekiem na całe zło….”, śpiewała
Krystyna Prońko i tak w kilku słowach można skwitować start Ligi Mistrzów
sezonu 2012/2013. Lek na to całe piłkarskie badziewie, którym karmiliśmy się przez
ostatnie dwa miesiące.
W tegorocznej edycji LM będziemy mieli zaszczyt
oglądać tylko jeden polski zespół. Polską Borussię Dortmund. Jak na Polaków
przystało zagramy w grupie śmierci. Krew może polać się już dzisiaj.
W tym roku liczę na jakieś objawienie. Nową europejską
jakość. Przyznam szczerze, że lubię oglądać piłkę nożną na światowym poziomie,
ale z roku na rok coraz częściej mam takie piłkarskie deja vu.
Real, Barcelona, Milan…. Nie mam nic przeciwko tym
drużynom, bo w końcu to futbolowa elita, ale przez oglądanie ich z
częstotliwością niemal serialową, czuje już lekki przesyt. To tak jakbym oglądał filmowe superprodukcje
ciągle z tymi samymi aktorami. Oczywiście obejrzę ale, czekam na małą odmianę. Na drużyny, które zakręcą
tą „Championsligową” karuzelą. PSG, Zenit, Dortmund?
Let the party begin...
Droga Reprezentacji Polski (czyt. PZPN) do Mistrzostw Świata w Brazylii jest jak słynna „droga śmierci” w Boliwii. Długa, kręta i w każdej chwili
można się z niej spier…..
W końcu odnieśliśmy sukces na
miarę naszych możliwości, pokonaliśmy najbiedniejszy kraj w Europie, notowany
na 141 miejscu w rankingu FIFA. To dość dobry prognostyk przed meczem z
wyspiarzami. Wystarczy jeszcze tylko poprawić celność podań, atak pozycyjny,
grę z kontry, skuteczność i Angoli mamy na widelcu. A tak na poważnie, to ciężko
w grze Biało-Czerwonych znaleźć jakiś pozytyw. Przynajmniej mi. Chwała tym,
którzy w dniu wczorajszym odpuścili sobie oglądanie tego meczu w telewizji i
słuchali transmisji w radiu. Przynajmniej oszczędzili sobie tego przykrego
widoku. Mamy upragnione 3 punkty, ale czy ktoś się cieszy?
Analizując wczorajszy mecz
zastanawiałem się nad dwiema rzeczami. Po pierwsze, jaki jest sens w
zagrywaniu prostopadłych piłek do napastników, kiedy na linii podania stoi
dwóch obrońców, w dodatku trzymających się prawie za ręce. Po drugie jaki jest
sens grania atakiem pozycyjnym, którego najzwyczajniej w świecie grać nie umiemy. Podejrzewam, że na powyższe zagadnienia, odpowiedź mógłbym uzyskać tylko
od aktorów wczorajszego szoł, z trenerem włącznie, albo od jakiegoś pokręconego
wróżbity. Atak pozycyjny to podstawa dostania się pod bramkę rywala i
strzelenia gola, tak jest w większości sportów zespołowych. Chyba, że są jakieś
cudowne techniki teleportacji, o których nie mam zielonego pojęcia. Nasza gra
jest do bólu przewidywalna. Nie wypada powiedzieć: „Gra się tak jak przeciwnik
pozwala”. Nie w meczu z kelnerami. Gramy do znudzenia te same schematy, które
po jakimś czasie mogliby rozpracować nawet defensorzy z IQ70. Nie będę pisał,
że nasz rywal miał szanse na remis, bo nie miał, ale widząc naszą nieporadność
często gościł na naszej połowie. Na szczęście najbardziej zrelaksowany gracz
tego spotkania - Przemek Tytoń, który nie musiał robić uników od rac i petard,
kilka razy ładnie się zachował w polu karnym.
Oglądając wczorajsze spotkanie
momentami żałowałem, że nikt do tej pory nie wynalazł cudownego wehikułu czasu,
który cofnął by naszych rzemieślników w czasy juniorskie. Po co? Po to, aby mogli
do woli „grać w dziada” i trenować podstawy gry w piłkę nożną. Ja naprawdę nie
wymagam od naszych piłkarzy miodu i finezji, ale jeżeli reprezentują 40
milionowy naród to niech robią to z
jajami. Dlatego jako widz mam prawo do krytyki i to w każdym wydaniu.
Takim
cichym zwycięzcą tego meczu jest z całą pewnością Jakub Błaszczykowski. Ten niezwykle
skromny, utalentowany i charyzmatyczny chłopak już po raz kolejny może
powiedzieć z dumą: „gdyby nie JA to …”
"Mniej milionów, więcej jaj". Taki transparent pod swoim
adresem ujrzał niedawno na treningu Fernando Llorente. Kibice Athletic Bilbao
krótko i dosadnie skwitowali zachowanie reprezentanta Hiszpanii, który odmówił
przedłużenia kontraktu z klubem.
Wierność barwom klubowym. Czym
jest w dzisiejszych czasach? W czasach kiedy to pieniądz rządzi światem, a
piłkarz przywiązuje się do klubu jak przedstawiciel handlowy do samochodu. Wiem,
że czasem do tematu piłki nożnej podchodzę dość idealistycznie. Ktoś może mi zarzucić
infantylne myślenie. Ja, facet po trzydziestce z rodziną na utrzymaniu z takim
podejściem do tematu. Przecież trzeba zarabiać, iść tam gdzie dają więcej. Ot,
cała filozofia. Tak to prawda, ja też lubię mieć trochę grosza w kieszeni, ale wyobraźcie
sobie taką sytuację. Przechodzimy wszystkie etapy piłkarskiej edukacji,
począwszy od szkółki, poprzez zespoły juniorskie, aż wreszcie debiutujemy w
pierwszym zespole, w najwyższej klasie rozgrywkowej. Gramy przez kilkanaście
lat i w końcu kończymy tę całą przygodę z piłką, tak gdzie wszystko się
zaczęło. Przez te wszystkie lata, jak to bywa w tym sporcie, są momenty lepsze
i gorsze. Kontuzje, spadki, awanse, zmiany trenerów, grzanie ławy, ale jest też
satysfakcja, spełnienie i szacunek miejscowych kibiców, aż do grobowej deski. Prawdopodobnie
w historii każdego klubu znajdziemy zawodnika, który wyznawał lub dalej wyznaje
właśnie tę filozofię gry. Mi na myśl przychodzi zawsze jeden.
Chyba nie ma osoby, która nie
pamięta pierwszych replik koszulek piłkarskich kupowanych na popularnych, a
nieistniejących już olsztyńskich targowiskach. Dodam, że replika to określenie
i tak na mocno na wyrost. Stuprocentowy poliester. Ci, którzy grali w upale
dobrze o tym wiedzą. Ale w tamtych czasach owe koszulki były przedmiotami pożądania,uniwersalnym ubiorem nie tylko na asfaltowe boisko,
ale również do szkoły czy na niedzielną mszę na dwunastą. Prym na podwórkach wiodła
fosforyzująca koszulka Borusii Dortmund z Matthiasem Sammerem. Moja miała charakterystyczne biało – czarne, pionowe pasy
i nawet po kilkunastu praniach trzymała się dość dzielnie. No, ale nie jest to
blog Kasi T. więc kończę temat tekstyliów.
Pamiętam, że kiedy zaczynałem edukację
w szkole średniej, 20 - letni wówczas Alessandro Del Piero, dopiero zaczynał
karierę. To i tak wystarczyło, żeby w szkolnym kręgu futbolowych maniaków był
uznawany już za postać niemal kultową. Szesnaście lat później miałem okazje zobaczyć tego samego zawodnika na żywo, w klasyku Serie A: Milan-Juventus. Z
nostalgią patrzyłem jak na San Siro dwukrotnie pakuje piłkę do bramki Rossonerich.
I choć zabrzmi to trochę patetycznie, to z lekkim uśmieszkiem wspomniałem sobie
te stare dobre licealne czasy i komentowanie na przerwach wyników środowych
meczy. Jest w tym coś ekscytującego, że przez te
wszystkie lata nosisz te same barwy klubowe, grasz dla tych samych kibiców, depczesz tą samą murawę i nic
się nie zmienia. Nic poza logiem sponsorów na koszulkach. Są piłkarze których
podziwiam za umiejętności, lekkość zdobywania bramek, niekonwencjonalne i
finezyjne zagrania. Są też zawodnicy, których cenię za przywiązanie do barw
klubowych. Napastnik Juventusu posiadał wszystkie wymienione zalety. Zbierał
oklaski od wiernych fanów kiedy unosił w górę Trofeum Ligi Mistrzów, ale także
kiedy strzelał bramki z rzutów wolnych w Serie B, gdy jego zespół został
zdegradowanych po tzw. Aferze Calciopoli. Tak naprawdę był szanowany chyba wszędzie tam gdzie się pojawił.
"He is the greatest player I have ever played against, he twisted me incredibly" - Gary Neville
20 maja 2012 r. rozegrał swój ostatni
705 mecz w historii Juventusu. Nie powiem, że jestem fanem ligi włoskiej. Szczerze mówiąc, kiedy dowiedziałem się ostatnio z prasy, że nie ma chętnych do
transmitowania meczów Serie A, jakoś niespecjalnie mnie to dotknęło. Natomiast
jedno jest pewne, Serie A, bez Alessandro del Piero nie będzie już takie jak
kiedyś.
Nie jestem pewny, ale Del Piero
naprawdę w ogóle się nie starzeje – powiedział kiedyś Diego Maradona. I coś
w tym musi być, bo po 19 latach gry w Starej Damie, w wieku prawie 38 lat,
otrzymał propozycję gry dla FC Sydney i jest wielce prawdopodobne, że podpisze
ten kontrakt. Ktoś złośliwy, może powiedzieć, że legenda Juventusu chce jeszcze
dorobić do piłkarskiej emerytury w kraju kangurów. Ale ja patrzę na to w inny
sposób. Facet po prostu zasłużył na dobre wakacje …