sobota, 13 października 2012

God save the Poland!




Nie ma chyba przeciwnika, który bardziej elektryzowałby polską publiczność, niż reprezentacja Anglii. Mecze pomiędzy tymi dwoma skrajnie różnymi zespołami: były, są i będą zawsze czymś wyjątkowym. Nie wiem, czy ma na to wpływ słynny „zwycięski remis” (osobiście nie cierpię tego określenia) na Wembley w 1973 roku. Czy może fakt, że od Anglików prawie zawsze dostawaliśmy przysłowiowe baty i mamy nieodpartą chęć rewanżu. A może po prostu chcemy im skopać tyłki bez żadnego większego powodu. Anglia w formie lub bez formy, grająca pierwszym czy trzecim składem, a wynik przeważnie ten sam. Piłkarskie życie. Statystyki tych spotkań znają wszyscy, ale pozwólcie, że je przytoczę: 15 meczy: 1 zwycięstwo, 5 remisów i 9 porażek. Bilans bramek: 9-25. Komentarz zbędny. Celowo pominąłem w tym zestawieniu mecze towarzyskie, które nie są aż tak istotne.
Można rzec, że między 1986 a 2005 rokiem graliśmy z Anglią regularnie w: eliminacjach Mistrzostw Świata i Mistrzostw Europy. Znaliśmy się jak starzy kumple, którzy od lat wspólnie kopią piłkę na osiedlowym boisku. W teorii powinniśmy mieć ich rozpracowanych. Przecież ich styl gry przez tyle dekad nie uległ zmianie: długie podania, akcje oskrzydlające, dośrodkowania, doskonała gra głową, prosta fizyczna piłka. Niestety kiedy złośliwy los umieszczał nas razem w grupie, w ciemno można było stawiać, że z tej grupy nie wyjdziemy.
Od ostatniego meczu z Synami Albionu niebawem minie równo 7 lat. Co się zmieniło przez te lata i czy mamy szanse tym razem utrzeć nosa rudzielcom z wysp. Szansa jest zawsze pod warunkiem, że do meczu z wyspiarzami podejdziemy, tak jakbyśmy mieli zagrać ostatni mecz w swoim życiu. Na maxa. Tak jak zrobił to Terry Butcher (przystojniak na fotce) w eliminacyjnym meczu Anglia-Szwecja w 1989 r. Mi brakuje ostatnio takiego poświęcenia u naszych reprezentantów. I nie chodzi o to, żeby dostać od przeciwnika przysłowiowy „wpierdol” i po meczu wyglądać tak jak wspomniany przeze mnie „Rzeźnik”, ale dać z siebie tyle ile dała fabryka. Anglicy piłkarsko zjadają nas na śniadanie, ale moim zdaniem przyczyna porażek polskiej reprezentacji w meczach z Anglikami, nie leżała w naturze tylko i wyłącznie umiejętności. Wszystko zaczyna się w głowie. Ile razy zasiadałem przed telewizorem z lekkim dreszczykiem emocji, u naszych zawodników te emocje było widać pomnożone razy 10. Tyle, że ja leżałem rozwalony na kanapie z piwem w ręku, a oni mieli zaraz biegać po boisku i walczyć o punkty. W 1999 roku na Wembley przegraliśmy 3:1, ale tak naprawdę ta porażka miała miejsce już w tunelu prowadzącym na murawę, gdzie Anglicy pluli, kopali naszych po łydkach, walili pięściami po ścianach. Pękliśmy. Słysząc dostojnie brzmiący hymn angielski „God save the queen” śpiewany przez 80 tys. brzydkich jak noc angielskich fanów, miałem wrażenie że nasi gracze popuszczą zaraz w spodenki. Gdzie się podziała ta nasza duma narodowa i pewność siebie. To nie są mecze towarzyskie, mecze charytatywne. To jest kurwa wojna.
Prowadząc w meczu - ostatecznie remisujemy, remisując - ostatecznie przegrywamy. Ile może trwać ta martyrologia?
Wg. mnie jeden z najlepszych meczów z Anglią, który pamiętam dosyć dobrze zagraliśmy w 1993 r. Spotkanie niezwykle dramatyczne, zremisowane 1:1. Spotkanie ze słynnym: Szansa!!! Aj Jezus Maria! w tle. Wtedy to seryjnie marnowaliśmy stuprocentowe sytuacje i przy stanie 1:0 chyba zbyt mocno uwierzyliśmy, że można wygrać.

Kolejna bitwa już za kilka dni, nieważne, że Anglicy wystąpią w lekko okrojonym składzie, bez nazwisk, które powodują mrowienie na skórze. Nie zapominajmy, że to są kolesie, którzy na co dzień kopią gałę na najlepszej lidze świata. W lidze gdzie w każdej kolejce są mecze na szczycie, a o walka o tytuł nie toczy się tylko między dwoma klubami.

Nothing last forever, nawet najbardziej chujowa passa musi się kiedyś skończyć. Zawsze sobie wmawiam, że to tym razem…

wtorek, 18 września 2012

UEFA Champions League Vol. 21



„Jesteś lekiem na całe zło….”, śpiewała Krystyna Prońko i tak w kilku słowach można skwitować start Ligi Mistrzów sezonu 2012/2013. Lek na to całe piłkarskie badziewie, którym karmiliśmy się przez ostatnie dwa miesiące.


W tegorocznej edycji LM będziemy mieli zaszczyt oglądać tylko jeden polski zespół. Polską Borussię Dortmund. Jak na Polaków przystało zagramy w grupie śmierci. Krew może polać się już dzisiaj.

W tym roku liczę na jakieś objawienie. Nową europejską jakość. Przyznam szczerze, że lubię oglądać piłkę nożną na światowym poziomie, ale z roku na rok coraz częściej mam takie piłkarskie deja vu. 
Real, Barcelona, Milan…. Nie mam nic przeciwko tym drużynom, bo w końcu to futbolowa elita, ale przez oglądanie ich z częstotliwością niemal serialową, czuje już lekki przesyt. To tak jakbym oglądał filmowe superprodukcje ciągle z tymi samymi aktorami. Oczywiście obejrzę ale, czekam na małą odmianę. Na drużyny, które zakręcą tą „Championsligową” karuzelą. PSG, Zenit, Dortmund?  Let the party begin...


środa, 12 września 2012

Kabaret za dwie dyszki




Droga Reprezentacji Polski (czyt. PZPN) do Mistrzostw Świata w Brazylii jest jak słynna „droga śmierci” w Boliwii. Długa, kręta i w każdej chwili można się z niej spier…..

W końcu odnieśliśmy sukces na miarę naszych możliwości, pokonaliśmy najbiedniejszy kraj w Europie, notowany na 141 miejscu w rankingu FIFA. To dość dobry prognostyk przed meczem z wyspiarzami. Wystarczy jeszcze tylko poprawić celność podań, atak pozycyjny, grę z kontry, skuteczność i Angoli mamy na widelcu. A tak na poważnie, to ciężko w grze Biało-Czerwonych znaleźć jakiś pozytyw. Przynajmniej mi. Chwała tym, którzy w dniu wczorajszym odpuścili sobie oglądanie tego meczu w telewizji i słuchali transmisji w radiu. Przynajmniej oszczędzili sobie tego przykrego widoku. Mamy upragnione 3 punkty, ale czy ktoś się cieszy?

Analizując wczorajszy mecz zastanawiałem się nad dwiema rzeczami. Po pierwsze, jaki jest sens w zagrywaniu prostopadłych piłek do napastników, kiedy na linii podania stoi dwóch obrońców, w dodatku trzymających się prawie za ręce. Po drugie jaki jest sens grania atakiem pozycyjnym, którego najzwyczajniej w świecie grać  nie umiemy. Podejrzewam, że na powyższe zagadnienia, odpowiedź mógłbym uzyskać tylko od aktorów wczorajszego szoł, z trenerem włącznie, albo od jakiegoś pokręconego wróżbity. Atak pozycyjny to podstawa dostania się pod bramkę rywala i strzelenia gola, tak jest w większości sportów zespołowych. Chyba, że są jakieś cudowne techniki teleportacji, o których nie mam zielonego pojęcia. Nasza gra jest do bólu przewidywalna. Nie wypada powiedzieć: „Gra się tak jak przeciwnik pozwala”. Nie w meczu z kelnerami. Gramy do znudzenia te same schematy, które po jakimś czasie mogliby rozpracować nawet defensorzy z IQ70. Nie będę pisał, że nasz rywal miał szanse na remis, bo nie miał, ale widząc naszą nieporadność często gościł na naszej połowie. Na szczęście najbardziej zrelaksowany gracz tego spotkania - Przemek Tytoń, który nie musiał robić uników od rac i petard, kilka razy ładnie się zachował w polu karnym.

Oglądając wczorajsze spotkanie momentami żałowałem, że nikt do tej pory nie wynalazł cudownego wehikułu czasu, który cofnął by naszych rzemieślników w czasy juniorskie. Po co? Po to, aby mogli do woli „grać w dziada” i trenować podstawy gry w piłkę nożną. Ja naprawdę nie wymagam od naszych piłkarzy miodu i finezji, ale jeżeli reprezentują 40 milionowy naród to niech robią  to z jajami. Dlatego jako widz mam prawo do krytyki i to w każdym wydaniu. 

Takim cichym zwycięzcą tego meczu jest z całą pewnością Jakub Błaszczykowski. Ten niezwykle skromny, utalentowany i charyzmatyczny chłopak już po raz kolejny może powiedzieć z dumą: „gdyby nie JA to …”