Nie ma chyba przeciwnika, który bardziej elektryzowałby polską publiczność, niż reprezentacja Anglii. Mecze pomiędzy tymi
dwoma skrajnie różnymi zespołami: były, są i będą zawsze czymś wyjątkowym. Nie
wiem, czy ma na to wpływ słynny „zwycięski remis” (osobiście nie cierpię tego
określenia) na Wembley w 1973 roku. Czy może fakt, że od Anglików prawie zawsze
dostawaliśmy przysłowiowe baty i mamy nieodpartą chęć rewanżu. A może po prostu
chcemy im skopać tyłki bez żadnego większego powodu. Anglia w formie lub bez
formy, grająca pierwszym czy trzecim składem, a wynik przeważnie ten sam. Piłkarskie
życie. Statystyki tych spotkań znają
wszyscy, ale pozwólcie, że je przytoczę: 15 meczy: 1 zwycięstwo, 5
remisów i 9 porażek. Bilans bramek: 9-25. Komentarz zbędny. Celowo pominąłem
w tym zestawieniu mecze towarzyskie, które nie są aż tak istotne.
Można rzec, że między 1986 a 2005
rokiem graliśmy z Anglią regularnie w: eliminacjach Mistrzostw Świata i
Mistrzostw Europy. Znaliśmy się jak starzy kumple, którzy od lat wspólnie kopią
piłkę na osiedlowym boisku. W teorii powinniśmy mieć ich rozpracowanych.
Przecież ich styl gry przez tyle dekad nie uległ zmianie: długie podania, akcje
oskrzydlające, dośrodkowania, doskonała gra głową, prosta fizyczna piłka. Niestety
kiedy złośliwy los umieszczał nas razem w grupie, w ciemno można było stawiać,
że z tej grupy nie wyjdziemy.
Od ostatniego meczu z Synami
Albionu niebawem minie równo 7 lat. Co się zmieniło przez te lata i czy mamy
szanse tym razem utrzeć nosa rudzielcom z wysp. Szansa jest zawsze pod
warunkiem, że do meczu z wyspiarzami podejdziemy, tak jakbyśmy mieli zagrać
ostatni mecz w swoim życiu. Na maxa. Tak jak zrobił to Terry Butcher (przystojniak
na fotce) w eliminacyjnym meczu Anglia-Szwecja w 1989 r. Mi brakuje ostatnio
takiego poświęcenia u naszych reprezentantów. I nie chodzi o to, żeby dostać od przeciwnika
przysłowiowy „wpierdol” i po meczu wyglądać tak jak wspomniany przeze mnie
„Rzeźnik”, ale dać z siebie tyle ile dała fabryka. Anglicy piłkarsko zjadają
nas na śniadanie, ale moim zdaniem przyczyna porażek polskiej reprezentacji w
meczach z Anglikami, nie leżała w naturze tylko i wyłącznie umiejętności. Wszystko
zaczyna się w głowie. Ile razy zasiadałem przed telewizorem z lekkim dreszczykiem
emocji, u naszych zawodników te emocje było widać pomnożone razy 10. Tyle, że
ja leżałem rozwalony na kanapie z piwem w ręku, a oni mieli zaraz biegać po
boisku i walczyć o punkty. W 1999 roku na Wembley przegraliśmy 3:1, ale tak
naprawdę ta porażka miała miejsce już w tunelu prowadzącym na murawę, gdzie
Anglicy pluli, kopali naszych po łydkach, walili pięściami po ścianach.
Pękliśmy. Słysząc dostojnie brzmiący hymn angielski „God save the queen”
śpiewany przez 80 tys. brzydkich jak noc angielskich fanów, miałem wrażenie że
nasi gracze popuszczą zaraz w spodenki. Gdzie się podziała ta nasza duma
narodowa i pewność siebie. To nie są mecze towarzyskie, mecze charytatywne. To
jest kurwa wojna.
Prowadząc w meczu - ostatecznie remisujemy,
remisując - ostatecznie przegrywamy. Ile może trwać ta martyrologia?
Wg. mnie jeden z najlepszych
meczów z Anglią, który pamiętam dosyć dobrze zagraliśmy w 1993 r. Spotkanie
niezwykle dramatyczne, zremisowane 1:1. Spotkanie ze słynnym: Szansa!!! Aj
Jezus Maria! w tle. Wtedy to seryjnie marnowaliśmy stuprocentowe sytuacje i
przy stanie 1:0 chyba zbyt mocno uwierzyliśmy, że można wygrać.
Kolejna bitwa już za kilka dni, nieważne,
że Anglicy wystąpią w lekko okrojonym składzie, bez nazwisk, które powodują
mrowienie na skórze. Nie zapominajmy, że to są kolesie, którzy na co dzień kopią
gałę na najlepszej lidze świata. W lidze gdzie w każdej kolejce są mecze na
szczycie, a o walka o tytuł nie toczy się tylko między dwoma klubami.
Nothing last forever, nawet najbardziej chujowa passa musi się
kiedyś skończyć. Zawsze sobie wmawiam, że to tym razem…

