Na pytanie z czym się
kojarzy Brazylia, myślę, że większość z nas odpowiedziałaby: karnawał, futbol,
posąg Jezusa z Rio de Janeiro, Copacabana, kobiety. Moje skojarzenia były
podobne, podsycone dodatkowo klimatem filmów: „Miasto Boga” i „Tropa de Elite”.
Dlatego kiedy zostałem jednym z laureatów konkursu organizowanego przez facebookowy fanpage Kocham Football, gdzie główną nagrodą był wyjazd na Puchar
Konfederacji, przez ostatnie dwa miesiące adrenalina rosła z dnia na dzień.
Dzień
1:
Po 17 godzinach podróży
samolotem, z dwiema przesiadkami w Mediolanie i Lisbonie, postawiłem wreszcie swoją
nogę na brazylijskim lądzie. Dokonałem tego 513 lat po Pedro Álvares Cabralu,
odkrywcy tego niezwykłego kraju. Po wyjściu z terminalu lotniska, od razu
poczułem specyficzne, niezwykle wilgotne, tropikalne powietrze o zapachu
ziemniaków. Jestem w Brazylii!!! W ciągu
kilkunastominutowego transferu z lotniska do hotelu, miałem wrażenie, że moja
głowa pomimo zmęczenia obraca się o 360 stopni, chłonąc każdy obrazek z otoczenia.
Pierwsza noc w Brazylii upłynęła na ciągłym przewracaniu się z boku na bok oraz
podkręcaniu klimatyzacji. Tuż przed samym świtem stwierdziłem: pier****, wyśpię
się w Polsce. Ta złota myśl towarzyszyła mi przez cały wyjazd.
Dzień
2:
Dzisiejsze hotele o
kilkunastu piętrach są trochę jak konserwy, okna są, ale ich nie otworzysz. Budowany,
jak podejrzewam w latach 80-tych hotel, miał fajną zaletę, możliwość
rozsunięcia skrzydeł okien, dzięki temu szum Atlantyku i powiew rześkiego
porannego powietrza dał mi niezłego kopa. Po śniadaniu i mocno aromatycznej
brazylijskiej kawie, ruszyliśmy kilkuosobową grupką przez Praia de Piedade na Praia de Boa
Viagem. Temperatura o godzinie 8.00 wskazywała 33 stopnie, co miało
zagwarantować jak się później okazało, niezapomniane doznania skórne. Z racji
tego, że w Brazylii panuje teraz zima i wg lokalnych mieszkańców jest w miarę „chłodno”, deptak na Boa
Viagem dosłownie roił się od miłośników joggingu. Z podziwem patrzyłem na
biegaczy w termoaktywnym ekwipunku, którzy wylewali z siebie hektolitry potu, w
rytm pewnie jakiejś energetycznej latynoskiej muzyki płynącej z odtwarzacza mp3.
Sam też zabrałem buty biegowe, ale wyszedłem z założenia, że 16 km spacer
zaliczę na poczet lekkiego truchtu. Przy samej plaży oprócz tabliczek z
informacjami o krwiożerczych rekinach czyhających na kąpiących się ludzi,
często i gęsto znajdowały się boiska do siatkówki i piłki nożnej. Widząc
młodych Brazylijczyków kopiących aluminiowe puszki po napojach, wspomniałem
sobie biografie znanych piłkarzy, którzy właśnie tak zaczynali swoją przygodę z
piłką nożną na światowym poziomie. Na Av. Boa Viagem, błękit oceanu niemal zlewa
się z wysokimi apartamentowcami i hotelami tworząc niezwykłą kompozycję. Największe
„mieszkania” mają tutaj 1200 m2 i przepiekny widok na Atlantyk. Między
budynkami dostrzegam kobietę siedzącą na chodniku i karmiącą dwójkę swoich, może dwuletnich dzieci, czymś
przypominającym zupę. Zestawienie luksusu
i biedy wywołuje we mnie chwilową konsternację. Boa Viagem w tłumaczeniu
portugalskim oznacza zwrot: szczęśliwej
podróży. Powrotna piesza podróż do hotelu byłą naprawdę szczęśliwa
zwłaszcza, że mój kark zaczynał powoli przypominać karczek z grilla a krem z
filtrem 50 UV został w Polsce. Po lodowatym prysznicu i dobrym obiedzie byłem
gotowy na gwóźdź programu: Hiszpania – Urugwaj w ramach Pucharu Konfederacji.
Mecz: Hiszpania - Urugwaj - Puchar Konfederacji 2013
Przed wyjazdem
zastanawiałem się czy Brazylia jest odpowiednim państwem do organizowania
dużych turniejów piłkarskich. Mam tu na myśli przyszłoroczne Mistrzostwa
Świata. Ze strony organizacyjnej według mnie nie są jeszcze przygotowani, ale
w sumie mają na to jeszcze rok czasu. Kuleje przede wszystkim obsługa informacyjna, bo w
języku angielskim trudno dogadać się nawet w hotelu, zamawiając piwo. Co do przyszłych aren mistrzostw, miałem
okazję być tylko na stadionie Itaipava
Arena Pernambuco.
Sam stadion jak to się mówi: dupy nie urywa. Jego wygląd
jest w sumie przeciętny, choć jak wiadomo o gustach się nie dyskutuje.
Dach obiektu nie pokrywa wszystkich
rzędów siedzeń i w czasie deszczu niektórzy kibice musieli ewakuować się na
wyższe poziomy stadionu. Nie to żebym się czepiał, ale budując nowe stadiony,
według mnie warto pomyśleć o takich niuansach. Plusem Areny Pernambuco jest to,
że bardzo szybko można na nią wyjść oraz szybko się z niej wydostać po zakończonym
meczu.
No właśnie mecz. Hiszpanów jeszcze na żywo nie widziałem, w
przeciwieństwie do Urugwaju. Naszpikowane gwiazdami obydwie reprezentacje już
teoretycznie dawały gwarancje konkretnego widowiska. Na trybunach
południowoamerykański piknik, urodziwych Latynosek chyba więcej niż na
wszystkich plażach, które widziałem. Nie wiadomo kto komu kibicuje, kto jest z
jakiego kraju. Przyodziany w koszulkę reprezentacji biało-czerwonych stanowiłem
tam nie lada atrakcję. Doping ograniczał się do meksykańskiej fali, która
szczerze mówiąc już po pierwszym okrążeniu w praktyce robi się nudna, oraz do jakiś
przekleństw (przynajmniej takie miałem wrażenie), bo często żywiołowe reakcję
kibiców tonował stadionowy spiker. Samo piłkarskie widowisko stało na wysokim
poziomie. Mając miejscówkę w 10 rzędzie na linii pola bramkowego miałem niezły
przegląd końcowych akcji na polu karnym, a wszystkie bramki w tym meczu padły
właśnie dokładnie przed moimi oczami. Przyjemnie obejrzeć na żywo Iniestę,
Xaviego, Fabregasa i cieszyć oko ich wirtuozerią. W pierwszej połowie Hiszpania
dominowała nie tylko w posiadaniu piłki, ale też w niewykorzystanych sytuacjach.
Dwa gole strzelone w pierwszych 30 minutach dały Hiszpanom psychiczny komfort
przed drugą połową, w której gra nieco się wyrównała, a tempo meczu mówiąc
żargonowo „lekko siadło”. W końcówce mecz toczył się przy pustoszejących
trybunach, co mocno mnie zirytowało. Po cholerę płacić 100 dolarów za bilet i
wychodzić w 80 minucie? Może dlatego, że w tym meczu leciutko kibicowałem
Urugwajowi, to po bramce Suareza w 88 minucie szczerze liczyłem na remisik, ale
mistrzowie świata nie dali sobie urwać jednego punktu. Wracając do mojej
pierwszej myśli o sensie organizowania MŚ w Brazylii. Ja uważam, że warto.
Jeżeli ojczyzną futbolu jest Anglia, to Brazylia jest jego mekką. Nawet ten
argument jest wystarczający. Myślę, ze przez ten rok, który pozostał do
największej piłkarskiej imprezy, wszystkie niedociągnięcia zostaną naprawione,
a same mistrzostwa okażą się sukcesem w kategorii organizacyjnej, bo co
sportowego poziomu to nie mam żadnych wątpliwości.
Dzień
3:
Porto de Galinhas. Plaże
położone około 60 km na południe od Recife osiem razy z rzędu zostały
okrzyknięte najlepszymi plażami Brazylii wg. czytelników magazynu Voyage &
Tourism. Myślę, że to wystarczająca zachęta, do tego aby tam się udać. Po
drodze do rajskich plaż, w oddali migały mi obrazy przygnębiających faweli w Ipojuca,
domy zlepione z kawałków dykty, wkomponowane w tło czerwonej ziemi i zielonych
pół trzciny cukrowej. Aby nie dopuścić do odwodnienia pobyt w tym urokliwym
miejscu rozpocząłem od zamówienia kokosa i Caipirinhy (drinku na bazie Cachaça
– alkoholu z trzciny cukrowej) w klimatycznej knajpie Peixe na telha. Wspomniany lokal słynie ze świetnej kuchni, głównie
opartej na owocach morza. Spożywając tu świetną grillowaną rybę, przy subtelnym
śpiewie jakiegoś lokalnego śpiewaka, czułem powracającą moc po przebytych
kilometrach. W przeciwieństwie do plaży szczęśliwej
podróży w Porto de Galinhas nie doświadcza się lasu parasoli, miejsce
sprzyja wyciszeniu, momentami tylko przerywanemu przez natrętów oferujących
parasol i leżak po okazyjnej cenie. Nie posiadam termometru w dużym palcu u
stopy, ale temperaturę wody oceniam na 25 stopni. Odpływając łodzią kilka minut
od brzegu i zanurzając się w naturalnych basenach pioruńsko słonej wody, pełnej
kolorowych ryb, można dopiero poczuć egzotykę pełną gębą. Gdybym nie ogolił
brody w tej scenerii mógłbym spokojnie dublować Toma Hanksa w „Cast Away”. Mówiąc
o egzotyce warto wspomnieć o tutejszej modzie plażowej. Cóż teledyski z
brazylijskich plaż to jedno, a rzeczywistość drugie. Nie ma tu
wyselekcjonowanych modelek, a stroje wcinające się mocno w pośladki paniom w podeszłym
wieku pasują tak samo dobrze jak i mi. Wprawne męskie oko czasem potrafi wypatrzeć jakąś
nimfę na złocistym piasku, tak więc pod tym kątem legendy o Brazylii są jak
najbardziej prawdziwe.
Dzień
4
Przed wyjazdem
studiując mapę z okolicami Recife, moje zainteresowanie zwróciła Olinda. To kolonialne
miasto jest wpisane na listę światowego dziedzictwa Unesco. Wąskie uliczki
pełne kolorowych niskich domków ciągnących się na pagórkowatych terenach robią
niesamowite wrażenie. Domy przyozdobione były prawdopodobnie jeszcze resztkami, karnawałowych ozdób. Miasteczko wprowadziło mnie w naprawdę chilloutowy
nastrój. Niesamowity widok robią białe kościoły na tle niebieskiego oceanu, spowite
gęsto rosnącymi tu zielonymi palmami. Wiedząc, ze wyjazd nieuchronnie zbliża
się ku końcowi starałem się chłonąć takie widoki. Przez cały pobyt w Brazylii w
sumie nie padało, więc żeby sprawiedliwości stało się zadość doświadczyłem
przyjemnego deszczu. Tęcza, która pokazała się zaraz po ulewie skłoniła mnie do
wejścia na coś w stylu punktu widokowego. Był to niesamowity widok, poniekąd symboliczny,
bo tęcza znajduję się na fladze stanu Pernambuco. Wchodząc przypadkiem do
jednego ze sklepików natknąłem się na degustację różnego rodzaju trunków.
Musiałem tam zostać. Ciekawa odmiana Cachaçy, o kolorze słomkowym smakująca
rewelacyjnie, skłoniła mnie do zakupu butelki. Podobnie było z likierem
bananowym. Z racji tego, że sklepik oferował naprawdę bogatą gamę różnego
rodzaju dobroci oraz z uwagi na własne bezpieczeństwo czym prędzej opuściłem
ten przybytek. Będąc powiedzmy w zakupowym nastoju, w kolejnym sklepiku
trafiłem na koszulki piłkarskie. Poprosiłem sprzedawcę o pokazanie koszulki Náutico
Recife, widząc jego minę stwierdziłem, że poproszę o pokazanie innej - Sport
Recife. W tym momencie widząc reakcję sprzedawcy i jego banan na twarzy
utwierdziłem się w przekonaniu, że był to słuszny wybór. Przymierzając ją przed
lustrem w pasażu handlowym kilka osób podeszło i poklepało mnie po ramieniu
pokazując wyciągnięty w górę kciuk. Na koniec zagadnęła mnie starsza kobieta i
pokazując gwiazdki pod herbem klubu opowiedziała mi w języku portugalskim z
tego co zrozumiałem, daty zdobycia mistrzostwa Brazylii i Copa do Nordeste. No
i jak ich nie lubić.
Trudno jest podsumować słowami cały wyjazd. Na pewno był szalony i ekscytujący. Szesnaście tysięcy
kilometrów w zaledwie parę dni. Mecz. Egzotyka. Plaże. Słońce. Tak naprawdę liznąłem tylko namiastkę
Brazylii, ale dzięki temu mam pretekst, żeby wrócić tu ponownie. Nie wiem
jeszcze kiedy, ale na pewno chciałbym to zrobić. W walizce pękła mi litrowa butelka Cachaçy. Uznałem to za dobry omen.
Obrigado Brasil!