niedziela, 23 czerwca 2013

Wyjazd na Fifa Confederation Cup Brasil 2013



Na pytanie z czym się kojarzy Brazylia, myślę, że większość z nas odpowiedziałaby: karnawał, futbol, posąg Jezusa z Rio de Janeiro, Copacabana, kobiety. Moje skojarzenia były podobne, podsycone dodatkowo klimatem filmów: „Miasto Boga” i „Tropa de Elite”. Dlatego kiedy zostałem jednym z laureatów konkursu organizowanego przez facebookowy fanpage Kocham Football, gdzie główną nagrodą był wyjazd na Puchar Konfederacji, przez ostatnie dwa miesiące adrenalina rosła z dnia na dzień.



Dzień 1: 

Po 17 godzinach podróży samolotem, z dwiema przesiadkami w Mediolanie i Lisbonie, postawiłem wreszcie swoją nogę na brazylijskim lądzie. Dokonałem tego 513 lat po Pedro Álvares Cabralu, odkrywcy tego niezwykłego kraju. Po wyjściu z terminalu lotniska, od razu poczułem specyficzne, niezwykle wilgotne, tropikalne powietrze o zapachu ziemniaków.  Jestem w Brazylii!!! W ciągu kilkunastominutowego transferu z lotniska do hotelu, miałem wrażenie, że moja głowa pomimo zmęczenia obraca się o 360 stopni, chłonąc każdy obrazek z otoczenia. Pierwsza noc w Brazylii upłynęła na ciągłym przewracaniu się z boku na bok oraz podkręcaniu klimatyzacji. Tuż przed samym świtem stwierdziłem: pier****, wyśpię się w Polsce. Ta złota myśl towarzyszyła mi przez cały wyjazd.


Dzień 2:

Dzisiejsze hotele o kilkunastu piętrach są trochę jak konserwy, okna są, ale ich nie otworzysz. Budowany, jak podejrzewam w latach 80-tych hotel, miał fajną zaletę, możliwość rozsunięcia skrzydeł okien, dzięki temu szum Atlantyku i powiew rześkiego porannego powietrza dał mi niezłego kopa. Po śniadaniu i mocno aromatycznej brazylijskiej kawie, ruszyliśmy kilkuosobową grupką przez Praia de Piedade na Praia de Boa Viagem. Temperatura o godzinie 8.00 wskazywała 33 stopnie, co miało zagwarantować jak się później okazało, niezapomniane doznania skórne. Z racji tego, że w Brazylii panuje teraz zima i wg lokalnych mieszkańców jest w miarę „chłodno”, deptak na Boa Viagem dosłownie roił się od miłośników joggingu. Z podziwem patrzyłem na biegaczy w termoaktywnym ekwipunku, którzy wylewali z siebie hektolitry potu, w rytm pewnie jakiejś energetycznej latynoskiej muzyki płynącej z odtwarzacza mp3. Sam też zabrałem buty biegowe, ale wyszedłem z założenia, że 16 km spacer zaliczę na poczet lekkiego truchtu. Przy samej plaży oprócz tabliczek z informacjami o krwiożerczych rekinach czyhających na kąpiących się ludzi, często i gęsto znajdowały się boiska do siatkówki i piłki nożnej. Widząc młodych Brazylijczyków kopiących aluminiowe puszki po napojach, wspomniałem sobie biografie znanych piłkarzy, którzy właśnie tak zaczynali swoją przygodę z piłką nożną na światowym poziomie. Na Av. Boa Viagem, błękit oceanu niemal zlewa się z wysokimi apartamentowcami i hotelami tworząc niezwykłą kompozycję. Największe „mieszkania” mają tutaj 1200 m2 i przepiekny widok na Atlantyk. Między budynkami dostrzegam kobietę siedzącą na chodniku i karmiącą dwójkę swoich, może dwuletnich dzieci, czymś przypominającym zupę. Zestawienie luksusu i biedy wywołuje we mnie chwilową konsternację. Boa Viagem w tłumaczeniu portugalskim oznacza zwrot: szczęśliwej podróży. Powrotna piesza podróż do hotelu byłą naprawdę szczęśliwa zwłaszcza, że mój kark zaczynał powoli przypominać karczek z grilla a krem z filtrem 50 UV został w Polsce. Po lodowatym prysznicu i dobrym obiedzie byłem gotowy na gwóźdź programu: Hiszpania – Urugwaj w ramach Pucharu Konfederacji. 

Mecz: Hiszpania - Urugwaj - Puchar Konfederacji 2013
Przed wyjazdem zastanawiałem się czy Brazylia jest odpowiednim państwem do organizowania dużych turniejów piłkarskich. Mam tu na myśli przyszłoroczne Mistrzostwa Świata. Ze strony organizacyjnej według mnie nie są jeszcze przygotowani, ale w sumie mają na to jeszcze rok czasu. Kuleje przede wszystkim obsługa informacyjna, bo w języku angielskim trudno dogadać się nawet w hotelu, zamawiając piwo. Co do przyszłych aren mistrzostw, miałem okazję być tylko na stadionie Itaipava Arena Pernambuco
Sam stadion jak to się mówi: dupy nie urywa. Jego wygląd jest w sumie przeciętny, choć jak wiadomo o gustach się nie dyskutuje. Dach obiektu nie pokrywa wszystkich rzędów siedzeń i w czasie deszczu niektórzy kibice musieli ewakuować się na wyższe poziomy stadionu. Nie to żebym się czepiał, ale budując nowe stadiony, według mnie warto pomyśleć o takich niuansach. Plusem Areny Pernambuco jest to, że bardzo szybko można na nią wyjść oraz szybko się z niej wydostać po zakończonym meczu. 
No właśnie mecz. Hiszpanów jeszcze na żywo nie widziałem, w przeciwieństwie do Urugwaju. Naszpikowane gwiazdami obydwie reprezentacje już teoretycznie dawały gwarancje konkretnego widowiska. Na trybunach południowoamerykański piknik, urodziwych Latynosek chyba więcej niż na wszystkich plażach, które widziałem. Nie wiadomo kto komu kibicuje, kto jest z jakiego kraju. Przyodziany w koszulkę reprezentacji biało-czerwonych stanowiłem tam nie lada atrakcję. Doping ograniczał się do meksykańskiej fali, która szczerze mówiąc już po pierwszym okrążeniu w praktyce robi się nudna, oraz do jakiś przekleństw (przynajmniej takie miałem wrażenie), bo często żywiołowe reakcję kibiców tonował stadionowy spiker. Samo piłkarskie widowisko stało na wysokim poziomie. Mając miejscówkę w 10 rzędzie na linii pola bramkowego miałem niezły przegląd końcowych akcji na polu karnym, a wszystkie bramki w tym meczu padły właśnie dokładnie przed moimi oczami. Przyjemnie obejrzeć na żywo Iniestę, Xaviego, Fabregasa i cieszyć oko ich wirtuozerią. W pierwszej połowie Hiszpania dominowała nie tylko w posiadaniu piłki, ale też w niewykorzystanych sytuacjach. Dwa gole strzelone w pierwszych 30 minutach dały Hiszpanom psychiczny komfort przed drugą połową, w której gra nieco się wyrównała, a tempo meczu mówiąc żargonowo „lekko siadło”. W końcówce mecz toczył się przy pustoszejących trybunach, co mocno mnie zirytowało. Po cholerę płacić 100 dolarów za bilet i wychodzić w 80 minucie? Może dlatego, że w tym meczu leciutko kibicowałem Urugwajowi, to po bramce Suareza w 88 minucie szczerze liczyłem na remisik, ale mistrzowie świata nie dali sobie urwać jednego punktu. Wracając do mojej pierwszej myśli o sensie organizowania MŚ w Brazylii. Ja uważam, że warto. Jeżeli ojczyzną futbolu jest Anglia, to Brazylia jest jego mekką. Nawet ten argument jest wystarczający. Myślę, ze przez ten rok, który pozostał do największej piłkarskiej imprezy, wszystkie niedociągnięcia zostaną naprawione, a same mistrzostwa okażą się sukcesem w kategorii organizacyjnej, bo co sportowego poziomu to nie mam żadnych wątpliwości.
 

Dzień 3:

Porto de Galinhas. Plaże położone około 60 km na południe od Recife osiem razy z rzędu zostały okrzyknięte najlepszymi plażami Brazylii wg. czytelników magazynu Voyage & Tourism. Myślę, że to wystarczająca zachęta, do tego aby tam się udać. Po drodze do rajskich plaż, w oddali migały mi obrazy przygnębiających faweli w Ipojuca, domy zlepione z kawałków dykty, wkomponowane w tło czerwonej ziemi i zielonych pół trzciny cukrowej. Aby nie dopuścić do odwodnienia pobyt w tym urokliwym miejscu rozpocząłem od zamówienia kokosa i Caipirinhy (drinku na bazie Cachaça – alkoholu z trzciny cukrowej) w klimatycznej knajpie Peixe na telha. Wspomniany lokal słynie ze świetnej kuchni, głównie opartej na owocach morza. Spożywając tu świetną grillowaną rybę, przy subtelnym śpiewie jakiegoś lokalnego śpiewaka, czułem powracającą moc po przebytych kilometrach. W przeciwieństwie do plaży szczęśliwej podróży w Porto de Galinhas nie doświadcza się lasu parasoli, miejsce sprzyja wyciszeniu, momentami tylko przerywanemu przez natrętów oferujących parasol i leżak po okazyjnej cenie. Nie posiadam termometru w dużym palcu u stopy, ale temperaturę wody oceniam na 25 stopni. Odpływając łodzią kilka minut od brzegu i zanurzając się w naturalnych basenach pioruńsko słonej wody, pełnej kolorowych ryb, można dopiero poczuć egzotykę pełną gębą. Gdybym nie ogolił brody w tej scenerii mógłbym spokojnie dublować Toma Hanksa w „Cast Away”. Mówiąc o egzotyce warto wspomnieć o tutejszej modzie plażowej. Cóż teledyski z brazylijskich plaż to jedno, a rzeczywistość drugie. Nie ma tu wyselekcjonowanych modelek, a stroje wcinające się mocno w pośladki paniom w podeszłym wieku pasują tak samo dobrze jak i mi. Wprawne męskie oko czasem potrafi wypatrzeć jakąś nimfę na złocistym piasku, tak więc pod tym kątem legendy o Brazylii są jak najbardziej prawdziwe. 


Dzień 4



Przed wyjazdem studiując mapę z okolicami Recife, moje zainteresowanie zwróciła Olinda. To kolonialne miasto jest wpisane na listę światowego dziedzictwa Unesco. Wąskie uliczki pełne kolorowych niskich domków ciągnących się na pagórkowatych terenach robią niesamowite wrażenie. Domy przyozdobione były prawdopodobnie jeszcze resztkami, karnawałowych ozdób. Miasteczko wprowadziło mnie w naprawdę chilloutowy nastrój. Niesamowity widok robią białe kościoły na tle niebieskiego oceanu, spowite gęsto rosnącymi tu zielonymi palmami. Wiedząc, ze wyjazd nieuchronnie zbliża się ku końcowi starałem się chłonąć takie widoki. Przez cały pobyt w Brazylii w sumie nie padało, więc żeby sprawiedliwości stało się zadość doświadczyłem przyjemnego deszczu. Tęcza, która pokazała się zaraz po ulewie skłoniła mnie do wejścia na coś w stylu punktu widokowego. Był to niesamowity widok, poniekąd symboliczny, bo tęcza znajduję się na fladze stanu Pernambuco. Wchodząc przypadkiem do jednego ze sklepików natknąłem się na degustację różnego rodzaju trunków. Musiałem tam zostać. Ciekawa odmiana Cachaçy, o kolorze słomkowym smakująca rewelacyjnie, skłoniła mnie do zakupu butelki. Podobnie było z likierem bananowym. Z racji tego, że sklepik oferował naprawdę bogatą gamę różnego rodzaju dobroci oraz z uwagi na własne bezpieczeństwo czym prędzej opuściłem ten przybytek. Będąc powiedzmy w zakupowym nastoju, w kolejnym sklepiku trafiłem na koszulki piłkarskie. Poprosiłem sprzedawcę o pokazanie koszulki Náutico Recife, widząc jego minę stwierdziłem, że poproszę o pokazanie innej - Sport Recife. W tym momencie widząc reakcję sprzedawcy i jego banan na twarzy utwierdziłem się w przekonaniu, że był to słuszny wybór. Przymierzając ją przed lustrem w pasażu handlowym kilka osób podeszło i poklepało mnie po ramieniu pokazując wyciągnięty w górę kciuk. Na koniec zagadnęła mnie starsza kobieta i pokazując gwiazdki pod herbem klubu opowiedziała mi w języku portugalskim z tego co zrozumiałem, daty zdobycia mistrzostwa Brazylii i Copa do Nordeste. No i jak ich nie lubić. 

Trudno jest podsumować słowami cały wyjazd. Na pewno był szalony i ekscytujący. Szesnaście tysięcy kilometrów w zaledwie parę dni. Mecz. Egzotyka. Plaże. Słońce.  Tak naprawdę liznąłem tylko namiastkę Brazylii, ale dzięki temu mam pretekst, żeby wrócić tu ponownie. Nie wiem jeszcze kiedy, ale na pewno chciałbym to zrobić. W walizce pękła mi litrowa butelka Cachaçy. Uznałem to za dobry omen.
Obrigado Brasil!

czwartek, 21 marca 2013

Zwycięstwo biorę w ciemno




Ten mecz może być wyjątkowy pod wieloma względami:
Może zapomną zamknąć dach i napada pół metra śniegu, powstaną dziesiątki memów internetowych i ktoś zostanie nowym bohaterem narodowym?
Może wygłodniali wąsacze na trybunach napełnią swoje brzuchy „Przysmakiem Kibica” (podobno nowość) serwowanym w luksusowych kartonowych pudełkach i ze zdwojoną mocą porwą się do obłędnego dopingu?

Spójrzmy realnie i na poważnie.
Ukraińcy grają „mecz o wszystko”. Świetnie znamy ten slogan. Jest on bliski naszym sercom przy każdych eliminacjach. Tym razem to nasi wschodni sąsiedzi mają ten problem. A my jednego możemy być pewni. Tego meczu nie odpuszczą. To zespół nieobliczalny. W ciągu miesiąca potrafią zremisować na Wembley, żeby potem wywieźć marne 0:0 z Kiszyniowa.
Mam lekkie obawy, że ten mecz może wyglądać podobnie jak ten z Grecją na Euro 2012. Niby grali a ledwie zremisowali. Wielkie ciśnienie i jeszcze większa kupa. Dwa ostatnie mecze towarzyskie naszej kadry były totalną klapą: z Urugwajem - dno, z Irlandią - nieporozumienie. Nie wydaje mi się żeby Fornalik wymyślił jakąś nowinkę taktyczną od tamtych spotkań, wręcz przeciwnie. W piątek prawdopodobnie będzie liczyła się dyspozycja dnia, trochę szczęścia i być może pojedyncze błędy przeciwnika. Po cichu liczę, że pokaże coś „aferzysta Lwowski” Radosław Majewski ps. Obolon, który został odgrzebany przez selekcjonera niczym lizak z piaskownicy przez przedszkolaka. O tym, że chłopak obdarzony jest konkretnym uderzeniem z dystansu wiemy od dawna. Filmiki z Youtube nie kłamią. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypuszczać, że jemu akurat będzie się chciało grać. Po dobrym spotkaniu na pewno będzie miał szansę zaistnieć w kadrze na dłużej.
Tak naprawdę nie wiem i nie chce wiedzieć w jakiej obecnie formie jest nasz zespół. Chce się zaskoczyć. Cholernie żałuje, że tego meczu nie gramy we wtorek, tylko w piątek. Liczyłbym na to, iż Lewandowski przełamie swą reprezentacyjną niemoc, i po ewentualnym hattricku z San Marino (notabene moim pobożnym życzeniu), ukąsi i pogrąży w kolejnym spotkaniu Ukraińców. Nie jest to jedyny mankament kalendarza tych rozgrywek. Wystarczy spojrzeć na nasze dwa ostatnie wyjazdowe mecze. Kto to układał, albo pod wpływem czego?
Wracając do sedna. Swoją drogą, od jakiegoś czasu czuć presję jaką wywiera się na Roberta. Czy to, że jest liderem strzelców w Bundeslidze zobowiązuje go do skuteczności w reprezentacji kraju? Teoretycznie tak. Ale... w takim razie kim jest Krzysztof Warzycha który w kadrze trafił 9 razy a grał 50 spotkań? Kim jest w Atenach? Wystarczy spytać na ulicy każdego przechodnia. Żywą legendą Koniczynek. 
Wszystko się zgadza, ale do kurwy nędzy kto ma strzelać gole w tym 38 milionowym kraju jak nie Lewy. Tym razem do meczu podchodzę bez napinki i powiem coś co jest całkowicie bez sensu. Zwycięstwo biorę w ciemno. Dokładnie tak. Tak jak 6 miejsce Piotra „Hehe” Żyły na mamucie w Planicy. Nie bez kozery umieściłem jego facjatę w tym poście. Ten pozytywny skoczek, ulubieniec dziennikarzy po zwycięstwie w Oslo powiedział: „Po prostu wygrałem, nie mam co powiedzieć”. Życzę naszym piłkarzom takiej oszczędności w swoich wypowiedziach po meczu z Ukrainą. Po prostu to wygrajcie a potem idźcie na browar. Tylko zabierzcie Majewskiego i Boruca. 
A jeśli super trio z BVB zawiedzie to niech wraca do Dortmundu tym samym Oplem, który reklamują.

sobota, 13 października 2012

God save the Poland!




Nie ma chyba przeciwnika, który bardziej elektryzowałby polską publiczność, niż reprezentacja Anglii. Mecze pomiędzy tymi dwoma skrajnie różnymi zespołami: były, są i będą zawsze czymś wyjątkowym. Nie wiem, czy ma na to wpływ słynny „zwycięski remis” (osobiście nie cierpię tego określenia) na Wembley w 1973 roku. Czy może fakt, że od Anglików prawie zawsze dostawaliśmy przysłowiowe baty i mamy nieodpartą chęć rewanżu. A może po prostu chcemy im skopać tyłki bez żadnego większego powodu. Anglia w formie lub bez formy, grająca pierwszym czy trzecim składem, a wynik przeważnie ten sam. Piłkarskie życie. Statystyki tych spotkań znają wszyscy, ale pozwólcie, że je przytoczę: 15 meczy: 1 zwycięstwo, 5 remisów i 9 porażek. Bilans bramek: 9-25. Komentarz zbędny. Celowo pominąłem w tym zestawieniu mecze towarzyskie, które nie są aż tak istotne.
Można rzec, że między 1986 a 2005 rokiem graliśmy z Anglią regularnie w: eliminacjach Mistrzostw Świata i Mistrzostw Europy. Znaliśmy się jak starzy kumple, którzy od lat wspólnie kopią piłkę na osiedlowym boisku. W teorii powinniśmy mieć ich rozpracowanych. Przecież ich styl gry przez tyle dekad nie uległ zmianie: długie podania, akcje oskrzydlające, dośrodkowania, doskonała gra głową, prosta fizyczna piłka. Niestety kiedy złośliwy los umieszczał nas razem w grupie, w ciemno można było stawiać, że z tej grupy nie wyjdziemy.
Od ostatniego meczu z Synami Albionu niebawem minie równo 7 lat. Co się zmieniło przez te lata i czy mamy szanse tym razem utrzeć nosa rudzielcom z wysp. Szansa jest zawsze pod warunkiem, że do meczu z wyspiarzami podejdziemy, tak jakbyśmy mieli zagrać ostatni mecz w swoim życiu. Na maxa. Tak jak zrobił to Terry Butcher (przystojniak na fotce) w eliminacyjnym meczu Anglia-Szwecja w 1989 r. Mi brakuje ostatnio takiego poświęcenia u naszych reprezentantów. I nie chodzi o to, żeby dostać od przeciwnika przysłowiowy „wpierdol” i po meczu wyglądać tak jak wspomniany przeze mnie „Rzeźnik”, ale dać z siebie tyle ile dała fabryka. Anglicy piłkarsko zjadają nas na śniadanie, ale moim zdaniem przyczyna porażek polskiej reprezentacji w meczach z Anglikami, nie leżała w naturze tylko i wyłącznie umiejętności. Wszystko zaczyna się w głowie. Ile razy zasiadałem przed telewizorem z lekkim dreszczykiem emocji, u naszych zawodników te emocje było widać pomnożone razy 10. Tyle, że ja leżałem rozwalony na kanapie z piwem w ręku, a oni mieli zaraz biegać po boisku i walczyć o punkty. W 1999 roku na Wembley przegraliśmy 3:1, ale tak naprawdę ta porażka miała miejsce już w tunelu prowadzącym na murawę, gdzie Anglicy pluli, kopali naszych po łydkach, walili pięściami po ścianach. Pękliśmy. Słysząc dostojnie brzmiący hymn angielski „God save the queen” śpiewany przez 80 tys. brzydkich jak noc angielskich fanów, miałem wrażenie że nasi gracze popuszczą zaraz w spodenki. Gdzie się podziała ta nasza duma narodowa i pewność siebie. To nie są mecze towarzyskie, mecze charytatywne. To jest kurwa wojna.
Prowadząc w meczu - ostatecznie remisujemy, remisując - ostatecznie przegrywamy. Ile może trwać ta martyrologia?
Wg. mnie jeden z najlepszych meczów z Anglią, który pamiętam dosyć dobrze zagraliśmy w 1993 r. Spotkanie niezwykle dramatyczne, zremisowane 1:1. Spotkanie ze słynnym: Szansa!!! Aj Jezus Maria! w tle. Wtedy to seryjnie marnowaliśmy stuprocentowe sytuacje i przy stanie 1:0 chyba zbyt mocno uwierzyliśmy, że można wygrać.

Kolejna bitwa już za kilka dni, nieważne, że Anglicy wystąpią w lekko okrojonym składzie, bez nazwisk, które powodują mrowienie na skórze. Nie zapominajmy, że to są kolesie, którzy na co dzień kopią gałę na najlepszej lidze świata. W lidze gdzie w każdej kolejce są mecze na szczycie, a o walka o tytuł nie toczy się tylko między dwoma klubami.

Nothing last forever, nawet najbardziej chujowa passa musi się kiedyś skończyć. Zawsze sobie wmawiam, że to tym razem…